Nic
nie jest takie, jakim się wydaje. Zdarza się, że koniec to dopiero
początek. Dla Diletty Mair wszystko zmieniło się drugiego
października dwa tysiące trzeciego roku. Wtedy zrozumiała, że
naprawdę istnieje życie po śmierci. Że anioły mają niewiele
wspólnego z jej wyobrażeniami, a zamieszkane przez demony piekło
jest czymś jak najbardziej rzeczywistym. Drugi października dwa
tysiące trzeciego roku okazał się dniem innym niż wszystkie. Tego
dnia Diletta Mair umarła. Czasem niebo budzi strach, a wspólny
język łatwiej znaleźć z demonami. Szczególnie, gdy stajesz się
jednym z nich.
Gdy
zaczęłam czytać „Dzień, w którym umarłam” zaczęły
pojawiać się pierwsze skojarzenia z „Demonami” Lisy Desrochers
czy trylogią „Blask” Alexandry Adornetto, w którym to anioły i
demony walczą o dusze oraz nie wszystko wydaje się być takie jakie
myślimy, że jest.
Diletta
Mair już za życia jest wyjątkową osobą, ponieważ widzi duchy.
Przeciętnej urody dziewczyna nie zwraca na siebie uwagi, uczy się
dobrze i pragnie wieść normalne życie. Jej skromność, wrażliwość
i strachliwość bardzo przeciwstawia się z drugą główną
postacią. Alois to „okrutny, zarozumiały, wyniosły, arogancki,
zimny, dumny, bezwzględny, porywczy, bezduszny, nieczuły,
powierzchowny, pyszny, egocentryczny” demon jakiego można tylko
sobie wymyślić. Bohaterowie docinają sobie w dużej ilości i
czasami wywoływał to uśmiech na mojej twarzy. Jednak także
brakowało mi czegoś przy kreacji postaci a zwłaszcza przy
Diletcie, gdyż dziewczyna bardzo szybko przechodzi z jednej
rzeczywistości do drugiej i nie za bardzo rozpacza po śmierci, a także to, że jest tak przerażona wszystkim i non stop płacze.
Narracja
w książce jest naprzemienna. Raz obserwujemy Dilettę, by w połowie
rozdziału przejść do Aloisa. Autorka robiła to dosyć płynnie.
Fajnie było poznać opowieść z perspektywy dwóch stron. Jak na
debiutancką książkę to muszę przyznać, że autorce udało się
wykreować dosyć ciekawy świat. Anioły jako te złe, a demony nie
do końca dobre, ale o wiele lepsze niż „ptaszydła” jak je
nazywają i z którymi muszą walczyć. Świat podziemy także został przedstawiony w interesujący sposób, z całą tą hierarchią. Gdy myślałam, że Belén
Martínez Sánchez mnie już niczym nie zaskoczy, potrafiłam nieźle
się zdziwić.
Muszę
przyznać, że najbardziej irytującą sprawą w całej książce
było chyba tłumaczenie, ponieważ w żadnej powieści jeszcze nie
znalazłam aż tylu razy słowa „bynajmniej”, które pojawia się
notorycznie, tak jakby nie można było go zastąpić jakimś innym.
Książka
nie jest czymś wybitnym i jak już pisałam wcześniej można mieć
wrażenie, że już się to gdzieś czytało, ale potrafiła mnie
wciągnąć w swój świat. Lekki język, momentami szybka akcja
powoduje, że czyta się ją szybko. Powieść dla fanów paranormal
romace oraz aniołów i demonów pod różnymi postaciami (do których
ja też się zaliczam).
Moja
ocena: 4/6
Tytuł:
Dzień, w którym umarłam
Tytuł
oryginalny: Lilim 2.10.2003
Seria:
---
Autor:
Belén Martínez Sánchez
Premiera:
29.09.2014r.
Ilość
stron: 384
Wydawca:
Wydawnictwo Mira
Cena:
34,99 zł
Recenzja
bierze udział w wyzwaniu: Czytam fantastykę.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz
Drogi Czytelniku/Czytelniczko!
Cieszę się, że dotarliście aż tutaj i mam nadzieję, że Wam się podoba :D A skoro już tu zajrzałeś/aś zostaw proszę po sobie ślad w postaci komentarza. Będzie mi bardzo miło przeczytać każdy i postaram się odpowiedzieć na wszystkie. Będą one także świetną zachętą do dalszej pracy :D. A jeśli masz jakieś pytanie - nie bój się go zadać ;)
Grace Holloway